Tak przyznaję się. Nie lubię siebie. Nie lubię.
Tak wiem, że to raczej powinien być tekst motywacyjny, że mimo wszystko powinnyśmy być szczęśliwe, akceptować swoje ciało, bo wydałyśmy na świat najwspanialszy cud. Ale tak nie jest. W moim przypadku tak nie jest. Nie lubię siebie. I to trwa już od dłuższego czasu, jednak zawsze stosowałam tę wymówkę, że przecież po ciąży to mam czas. Że tyle mam na głowie, że ciężko mi jeszcze znaleźć miejsce na dłuższy i bardziej intensywniejszy trening.
Ściema, ściema i jeszcze raz ściema serwowana sobie każdego dnia.
Od jednego lata do drugiego obiecywałam sobie, że tym razem będę mieć formę na lato, że zawojuję, że będę zadowolona i zamienię ten jednoczęściowy na najbardziej skąpy strój w krwistoczerwonym kolorze. Ale jak widać nadal nic. 4 lata minęły, parę razy zabierałam się za zrobienie formy życia i setki razy kończyło się po czasie na tych samych wymówkach. A że już za ciepło na siłownię, że lepiej to spożytkować inaczej, że przecież mogę być aktywna na wolnym powietrzu, itp. I co? I nic. Dalej nie lubię siebie.
Zaczynałam parę razy.
Próbowałam wielu form aktywności. Za pierwszym razem spadłam z około 80 kg na 65! Zmieniłam nasze nawyki. Przestałam kupować słodycze, cukier, sól, olej, schabowe. Ćwiczyłam ostro zumbę, mocny brzuch, cardio, itp. Pomogło. Spadło wiele z czego ogromnie się cieszyłam. Później nadeszło lato, inne plany, trening odszedł w odstawkę. Pilnowałam się, by nie wrócić do złych nawyków, by waga też nie wzrosła.
Było okej, ale to jeszcze nie to.
Wcześniejsza aktywność była dla mnie strasznie nudna, dlatego potrzebowałam nowego doświadczenia. Stąd też pomysł na trenowanie K1, później MMA i dodatkowo jeszcze uczęszczałam na zajęcia z Kalisteniki. Forma wzrosła, waga też była spoko, jednak zamiast się rzeźbić rosła mi masa mięśniowa, a zbędny tłuszcz nie znikał. Stałam w miejscu. Później znów przerwa, tym razem dłuższa i nowy rok. Nowy rok i moment kiedy albo przestanę zwracać na siebie uwagę albo spinam dupę i biorę się do roboty. Pokażę na co mnie stać. Udowodnię sobie, że mogę zmienić to, co tak bardzo mi dokucza, co sprawia, że odwracam wzrok w lustrze. Udowodnię sobie, że nie mam tylko słomianego zapału, a jestem zdolna do dotrzymania sobie postanowień.
Że mogę, że potrafię, że chcę być z siebie dumna.
Patrzę na te dwa zdjęcia i widzę na nich swój największy kompleks: uda!
Nie jest nim waga, wzrost, ale uda! To jest moje największe utrapienie i to co staram się jak najczęściej zakrywać dłuższymi spodenkami, koszulą, bluzką, płaszczem. Może uznasz, że przesadzam. Ale starałam się przez długi czas nie zwracać na nie uwagi, jednak nie pomagało. Nie potrafię siebie w pełni zaakceptować i powiedzieć: wiesz, czuję się świetnie z każdą cząstką swojego ciała. Nie, nie czuję, bo tych ud bardzo nie lubię.
Nie cierpię tego, że wszystko idzie mi w nie i rozrastają się w ekspresowym tempie. Nie cierpię ich wyglądu, wielkości i wszystkiego co sprawia, że wyglądają tak jak wyglądają. Nie cierpię takich zdjęć, jednak one ukazują doskonale w czym tkwi mój największy problem, przez który nie akceptuję swojego ciała. Każdy kto mnie zapyta, co najbardziej chciałabym wyrzeźbić, odpowiedź zawsze brzmi tak samo: nogi!
A najbardziej bryczesy.
Wiem jak się ubrać by je zakryć, wiem jak zrobić zdjęcie, by pokazać to co najlepsze, ale lustra nie oszukam.
Każdego dnia oczekuję od mojego dziecka chęci do ćwiczeń, zaangażowania, czynnego uczestnictwa w zajęciach, a sama nie umiem spiąć dupy. Od niego wymagam, a sama jestem słabym przykładem osoby, która dąży do wymarzonego celu. Jest mi z tego powodu głupio, bardzo głupio. Postanowiłam tym razem stać się przykładem, że jeżeli się zaprzemy to się uda. Na razie nie ma się czym chwalić. Zaczyna się mój 3 tydzień, gdzie ćwiczę 5 razy w tygodniu. Tym razem postawiłam na maszyny, które wyciskają ze mnie siódme poty i doładowują energią. Każdego poranka tak bardzo mi się nie chce, ale wiem, że nic się samo nie zrobi. Tym bardziej forma i nogi. Dlatego planuję, by czas znalazł się na wszystko i w swoim kalendarzu zaznaczam każdy zaliczony trening.
Mam więcej siły i chęci, nie mówiąc już o energii.
Jednak same ćwiczenia nie wystarczą i choć nie mam nic do swojej wagi chciałabym, aby każdy kilogram tłuszczu zastąpił się mięśniem. Pamiętam o diecie i staram się stosować do wytycznych, bo jak wszyscy trąbią ćwiczenia to tylko 30% do sukcesu. Dlatego, aby sobie w tym jeszcze bardziej pomóc, skusiłam się na catering dietetyczny od Body Chief, który pomoże mi w większym dbaniu o to co jem, w jakich godzinach i w jakich porcjach.
Poznaję nowe smaki, urozmaicam jadłospis, uczę się jeść dobrze i z głową.
Odpowiednie odżywianie jest mega istotne i gdyby nie zachowanie równowagi w trakcie przerwy od ćwiczeń, nie wiem czy nie musiałabym teraz walczyć jeszcze z nadwagą. Bo powiedzmy sobie szczerze pokus jest tyle, że głowa mała. Zależy mi na efektach, dlatego przykładam się do moich postanowień bardzo mocno i liczę, że za pewien czas będę eksponować nie tylko swój uśmiech z powodu osiągniętych rezultatów.
Obiecałam sobie, że tym razem się nie poddam, nie odpadnę przed przekroczeniem mety.
Nie będę stosować wymówek, bo 5 lat po ciąży one już nie działają. Przestanę myśleć o braku czekolady jak o karze, a każde ćwiczenie będzie tylko wzmacniać nie tylko moje mięśnie, ale i mój charakter. Mam doskonały przykład walki, który sobie sama wychowałam, więc nie mogę być gorszą. Wiem, że nastanie ten moment, kiedy przestanę się ukrywać pod szerszymi bluzkami, płaszczami czy spodniami. Kiedy stanę przed lustrem i z uśmiechem na twarzy spojrzę na swoje nogi.
Zapał jest. Chęci też. Czas się zawsze znajdzie. A dieta cud nie istnieje, więc trzeba harować, by móc się ładnie prezentować, a przynajmniej tak jak bym sobie tego chciała.
Bo chcę lubić siebie.
Koszula: BonPrix
Botki: BonPrix